środa, 19 kwietnia 2017

A bit of madness is key

Wizja, schowana gdzieś z tyłu głowy, tam, gdzie sama bardzo rzadko się zapuszczam. Przyjemny ciężar w dłoni. Znany, kanciasty kształt. Błyszczący papier okładki. Szorstkie strony, jeszcze pachnące farbą drukarską. Moje nazwisko z przodu.
Marzyciele nie mają za dużych szans w dzisiejszych czasach, prawda?
Do niedawna każdy kolejny dzień sprawiał, że utwierdzałam się w tym przekonaniu. Mimo wszystko - nie umiem stać się realistką, nieważne jak bardzo próbuję. Bo to takie nie w moim stylu.  I myślę tak nawet wtedy, kiedy sama ze sobą muszę walczyć, przekonywać się, że warto trwać przy swojej naturze. Chociaż lepiej byłoby po prostu stać się kimś, kto twardo stąpa po ziemi, a nie co chwilę pozwala myślom uciekać gdzieś daleko. Nie potrafię jednak pozbyć się tej naiwności, która sprawia, że wierzę, że będę czymś więcej, niż tylko kolejnym pionkiem w maszynie tego świata. Im więcej czasu spędzałam czytając o uporządkowanym, hierarchicznym, skierowanym na zbiorowość, a nie jednostkę japońskim społeczeństwie, tym bardziej wiedziałam, że nie mogłabym tak żyć. Że chciałabym czegoś więcej. Nawet, jeśli gonię za niemożliwym.
W Polsce mamy trochę więcej miejsca na indywidualizm, chociaż nie o tym chciałam Ci dziś opowiedzieć, mój drogi czytelniku. Dziś będzie bardzo... osobiście. Jeżeli mnie znasz, to wiesz, że troszkę zmieniłam się w chwili, kiedy opuściłam kinową salę po obejrzeniu "La La Landu". Jeżeli mnie znasz, to wiesz, że zalewałam się łzami po każdym kolejnym seansie (a było ich zbyt wiele!), bo ten film utwierdził mnie w przekonaniu, że warto marzyć. Jeżeli mnie znasz, to wiesz, że poruszona nim jestem do teraz, i że nie potrafię przeżyć dnia bez posłuchania którejś z piosenek chociaż jeden raz. A jeżeli mnie nie znasz, mój kochany czytelniku, to teraz już wiesz o tym wszystkim, jako, że Ci o tym powiedziałam. Wygodnie, prawda?
Do sedna.

W piosence, która złamała mi serce, zmiażdżyła i sprawiła, że wciąż zbieram pogubione w niej kawałeczki siebie, Fools Who Dream, występują magiczne słowa. "A bit of madness is key". Słowa, które jedną z moich ulubionych artystek - Dodie Clark - zainspirowały tak bardzo, że teraz już zawsze będzie miała ich ślad na swojej skórze. I zgadzam się z nimi całym sercem. Bo bez szaleństwa nie ma sztuki, nie ma życia. Bo najlepsze rzeczy powstają z pasji. Zaangażowania. Zapomnienia o całym świecie, żeby oddać się temu, o czym się marzy. Zaszyciu się w swoim świecie, tworząc... i znajdując tam wreszcie swoje miejsce. I nieważne, co to będzie, każdy powinien coś mieć. Cokolwiek, co nada mu sens, co będzie mógł kochać, szczególnie, jeśli kiedyś w swoim życiu miał czas, kiedy tego sensu nie widział. Pomimo tego, że często ta pasja budzi mnóstwo emocji, frustracji. I strachu, tego wszechobecnego strachu. 
I chociaż "La La Land" zawsze sprawia, że zalewam się łzami (nie będę mówić dlaczego, żeby nie spoilerować - ale jeśli jeszcze nie widziałeś tego musicalu, to polecam go z całego serduszka), to i tak za każdym razem kończę seans z przekonaniem, że marzyciele - tak niepasujący do tego świata - jednak nie wzięli się z księżyca. Że czasami im się udaje znaleźć dla siebie miejsce, takie, w którym da się być szczęśliwym, nawet, jeśli nie wszystko potoczyło się tak, jak powinno. Szczególnie wtedy. Że warto robić rzeczy, które mogą skończyć się porażką, bo im bardziej się jej boimy, tym słodsze będzie zwycięstwo. I że robiąc to, co się kocha, nie można się poddawać, nieważne, co będzie się dziać. Bo to szaleństwo, które daje nam siłę, żeby mierzyć wysoko, może - wbrew całemu światu - zaprowadzić nas na sam szczyt.
Myślę, że znalezienie czegoś, co pomaga nam się oderwać od rzeczywistości, jest niesamowicie ważne. Liczy się także odwaga, żeby móc później, kiedy już to odnajdziemy, podążać wciąż za tą słabiutką myślą, że się uda. Bo jak pisał mistrz Bułhakow - "tchórzostwo nie jest jedną z najstraszliwszych ułomności, ono jest ułomnością najstraszliwszą!". A więc nieważne, czy kolejną godzinę męczysz się pociągając struny, codziennie zapisujesz swoimi myślami kartki pilnowanego pieczołowicie zeszytu, czy też delikatnymi pociągnięciami pędzla malujesz własny świat - nie przestawaj, mimo tego, że nie wychodzi, mimo tego, że będzie Ci się wydawać, że to strata czasu. I pamiętaj, że w każdym jest trochę szaleństwa, nie ma w tym nic niewłaściwego. Wszyscy się czegoś boimy, po prostu nasze lęki się różnią. I ich powody. Ale z takich "pęknięć" w nas samych powstają najpiękniejsze rzeczy. Ich piękno jest w tym, jak bardzo są szczere i prawdziwe i w tym, jak sprawiają, że człowiek czuje się, jakby był czymś więcej. Jest też w tej satysfakcji, jaką daje sam proces tworzenia, a niekoniecznie sam rezultat. W tym, że rozwijając swoją pasję człowiek nawet nie zauważa, że stał się kimś innym, niż był kiedyś. Po prostu pewnego dnia przyłapuje się na delikatnym uśmiechu i uświadamia sobie, że kocha to, co robi. I że nie wyobraża sobie życia w inny sposób. Taka chwila sama w sobie jest zwycięstwem.
Wizja, schowana gdzieś z tyłu głowy, tam, gdzie sama bardzo rzadko się zapuszczam. Przyjemny ciężar w dłoni. Znany, kanciasty kształt. Błyszczący papier okładki. Szorstkie strony, jeszcze pachnące farbą drukarską. Moje nazwisko z przodu.
Nie, wizja to złe słowo. Cel.
Tak lepiej.

1 komentarz:

  1. Na fejsie natknęłam się na Twoje słowa bardzo przypadkiem. Ujęłaś temat myślę, że najlepiej jak się dało. I dziękuje Ci bardzo za to.

    OdpowiedzUsuń