wtorek, 31 października 2017

Listopadowa dawka optymizmu

Szczęście jest wstydliwe i nie lubi o sobie mówić. Bo o czym? To zupełnie inaczej, niż w przypadku smutku, domagającego się na każdym kroku, żeby go czuć. Może dlatego tak wiele tekstów powstaje z niepokoju, bo wtedy mamy więcej do powiedzenia. Paradoksalnie, łatwiej pisać o rzeczach strasznych. Jako naród uwielbiamy narzekać. Trudniej mówić o tym, co przywołuje uśmiech.
Jednak dziś spróbuję. Na przekór listopadowi, który jak zawsze nadchodzi niosąc ze sobą falę bezradności. Złota polska depresja, prawda? Może właśnie dlatego czuję, że muszę dziś zwrócić się w stronę wdzięczności. Bo mam tak wiele, nawet, kiedy na co dzień nie zdaję sobie z tego sprawy.
Cieszę się, bo niedługo nadejdzie moja ukochana zima. Świat wypełni się śniegiem, swiatełkami i zapachem mandarynek, będę mogła śpiewać wszystkie te okropne (wspaniałe!) piosenki i cieszyć się z najmniejszej głupoty. Cieszę się, bo dzisiaj zobaczę moją rodzinę, za którą się stęskniłam. Bo poznam dziś cudowną córeczkę mojej ukochanej siostry. Bo mam świetnych rodziców, dzięki którym mam tyle możliwości. Cieszę się, bo jest tyle osób, które są dla mnie ważne i będą przy mnie zawsze, i mogę liczyć na nich tak jak oni na mnie. Ba, cieszę się nawet z tych znajomości, które się zakończyły, nie przetrwały próby czasu, albo przyniosły rozczarowanie. Każda taka sytuacja coś we mnie zmieniła i dzięki nim teraz jestem sobą.
Cieszę się z tej magii, która unosi się w powietrzu, gdy go przytulam. Z tego, że nie mija i że przynajmniej jednej rzeczy mogę być pewna. Z kochania kogoś, kto jednocześnie jest moim najlepszym przyjacielem. Bo podobno w związku poza miłością trzeba się jeszcze trochę lubić i rozumieć. Z tego, że po raz pierwszy od wyjazdu na studia mam dom, a nie tylko mieszkanie. Z koszyczka włóczek i tego nieszczęsnego dwumetrowego koca, który postanowiłam wydziergać, i że robię to z zabójczym tempem. Z muszelek na biurku i magnesu na lodówkę z wakacji. Z zeszytu pełnego wspomnień.
Cieszę się, bo jestem silna. Bo problemy ze zdrowiem nauczyły mnie cieszyć się doceniać te dni, gdy jest dobrze. Bo ostatnio ból jest mniejszy. Bo najwyżej będę mieć płomienną laseczkę Dr House'a.
Cieszę się, bo zmieniłam kolor włosów i fryzurę, i dlatego, że nie boję się być tym, kim chcę. Bo widzę, jak się rozwijam i jak z każdym dniem jestem bardziej sobą. Bo czuję się z tym swobodnie. Bo tyle osób powiedziało mi, że moje słowa obudziły coś w ich sercach, jakoś je poruszyły. I to tak wiele dla mnie znaczy, bo zawsze bałam się mówić.
Cieszę się z tak wielu rzeczy, chociaż nie zawsze je dostrzegam. Ostatnio łapię się na tym, że coraz mniej we mnie optymizmu. Może to ta przytłaczająca jesień, a może stres i obowiązki... dziś jednak postanowiłam to zmienić i uśmiechnąć się,  zdając sobie sprawę z tego, jak wiele dobra mnie spotyka.
Może każdy powinien czasem rozejrzeć się w taki sposób. Sprawdzić, czy jest szczęśliwy, czy jego życie zmierza we właściwym kierunku. Zastanowić się nad tym, co jest dla niego ważne i co sprawia mu przyjemność.
Bo życie to coś więcej niż praca, nauka czy obowiązki. To wszystkie te momenty, kiedy godziny lecą za szybko i wszystkie złe myśli znikają z głowy. To chwile, kiedy robi się to, co się kocha.
Będę próbować o tym nie zapominać.


wtorek, 26 września 2017

Wszystkie kolory deszczu

Ktoś, gdzieś, szuka Cię w każdej osobie, jaką spotyka w życiu.
Budzi się rozmyślając o Twoich kącikach ust. O sposobie, w jaki przeciągasz się, wstając z łóżka. O Twoich pocałunkach,  które już niedługo będą doprowadzać go do szaleństwa. O tym, ile szczęścia będzie sprawiać mu słuchanie nocą Twojego oddechu, gdy śpisz obok.
Kolejne nieudane próby tylko sprawiają, że Twój obraz jest coraz wyraźniejszy. I już wie, że tylko Ty przywołasz ten spokój w sercu, zamiast nieustannie wzburzać złe emocje. Że będziesz jego ostoją, do której będzie chciał wracać. Że uzależni się od Twojego zapachu. Zapomni o jakiejkolwiek przeszłości, bo liczyć będziesz się tylko Ty. Piosenki o miłości będą przywołać w jego myślach Twoją twarz, chociaż sam będzie śmiał się z siebie, bo to takie banalne. Będzie zastanawiał się, czy to jest ta szansa, która zdarza się tylko kilka razy, ten moment, który zmienia całe życie, wywraca wszystko do góry nogami. A po jakimś czasie będzie już pewny, że to jest to, czego szukał.


Wstajesz rano, robisz kawę, czasem śniadanie (ale kto w dzisiejszych czasach ma czas na śniadanie?). Starasz się nie myśleć o przytłaczających obowiązkach, pracy, nauce, stresie, wszystkim tym, z czym na co dzień musi się borykać przeciętny młody dorosły. Masz nadzieję - choćby maleńką - że dziś może zdarzyć się coś, co wszystko zmieni. Że może spotykasz kogoś, kto pobudzi coś w Twoim sercu - w tej części, o której nawet nie wiedziałaś, ze istnieje.
I któregoś dnia to rzeczywiście się dzieje. Zupełnie przypadkiem, tak, że aż ciężko w to uwierzyć. Świat na chwilę przestaje istnieć, a później wygląda już zupełnie inaczej. Od razu czujecie się, jakbyście znali się od wielu lat. Otwierasz się,  jak przed nikim wcześniej. Później uświadamiasz sobie, jak bardzo jesteś zakochana. Nawet nie wiesz kiedy to się stało. Jakby to była najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. Jakby te wszystkie obawy, które w sobie masz, nie miały sensu. I chociaż wracają, bo strachu nigdy nie da się kompletnie wyłączyć, to są jakieś mniejsze, bardziej bezsensowne, a w sercu jest tyle nadziei, że aż ciężko sobie z nią poradzić. Dla wielu z nas jest ona przecież czymś, co nie pojawia się na co dzień.

Is this the start of something wonderful and new?
Or one more dream that I cannot make true.
La La Land                                              

Stoi przed Tobą osoba, która jest spełnieniem wszystkich Twoich marzeń, która wypowiada na głos Twoje myśli, która sprawia, że tętno przyspiesza, a w brzuchu pojawiają się te przereklamowane, tandetne motylki. Brzmi jak bajka? Też tak myślałam. Ba, latami wyśmiewałam ludzi, którzy próbowali mi wmówić, że miłość tak wygląda. Byłam cyniczna i romantyczna na raz, nie mogąc się zdecydować, czy chcę wierzyć w istnienie Disney'owskiego księcia z bajki, czy uznać, że miłość nie przynosi ze sobą niczego poza cierpieniem. Wystarczył rok, żebym przekonała się, że chociaż żadna z tych skrajności nie jest prawdziwa, to istnieją uczucia, które mogą zmienić nas na zawsze.


Nauczył mnie, że miłość może być prosta. Delikatna, ale pełna emocji. Pokazał mi, że da się przeżyć rok bez kłótni, że da się rozmawiać, nawet o rzeczach najtrudniejszych. Chociaż czasem jeszcze się przed tym bronię. Sprawił, że zaczęłam marzyć o rzeczach, o których wcześniej nawet mi się nie śniło. Wierzyć w siebie i w to, że mogę wszystko, jeśli tylko chcę. Udowodnił, że będzie przy mnie nawet wtedy, gdy sama nie mam siły być po swojej stronie. I że nie odejdzie, gdy pojawią się problemy. Dał mi miejsce, do którego chcę wracać, gdzie czuję się jak w domu. Pozwolił mi rozwinąć skrzydła, zachęcał do tego, żebym nie porzucała pasji. Jest moim pierwszym i największym fanem, nawet, gdy to, co tworzę wydaje mi się śmieszne i bezsensowne. 
Myślałam, że coś takiego istnieje jedynie w książkach i filmach. Myślałam, że nie zasługuję, że mi się nie należy, że to nie dla mnie. I pojawił się znikąd, wywracając wszystko do góry nogami, udowadniając, jak błędne było moje przekonanie o samej sobie. Że mogę wszystko i jestem warta wszystkiego, tak po prostu. Że bycie niepoprawną marzycielką wcale nie musi być czymś złym. Że życie to coś więcej niż tylko kolejne porażki, wystarczy tylko inaczej na to wszystko spojrzeć.

Nie zadowalaj się bylejakością. Mnóstwo ludzi angażuje się w związki dlatego, że boją się samotności, a nie dlatego, że spotkali kogoś wyjątkowego. Trwamy w relacjach, które sprawiają nam ból, przekonani o tym, że to lepsze, niż bycie samemu. A prawda jest całkiem inna.
Czeka na Ciebie ktoś, dla kogo oszalejesz. Kto będzie patrzył na Ciebie tak, jakbyś była dziełem sztuki, czymś wyjątkowym i pięknym. Kto nie pozwoli Ci zasnąć w nocy. Dla kogo będziesz odliczać godziny do kolejnego spotkania, czekać z podekscytowaniem. Tracić oddech i mieć mętlik w głowie. Kto będzie uważał, że Twoje żarty są zabawne. Komu będziesz chciała opowiadać każdy, nawet najmniejszy szczegół swojego dnia. Kogo będziesz mogła słuchać godzinami. I on pokaże Ci część siebie, której jeszcze nie znałaś, bezinteresownie, bo będzie się cieszył, że może pomóc Ci się rozwijać. Dowiesz się, że jesteś zdolna do takiej miłości, o jakiej wcześniej czytałaś jedynie w powieściach.
Jeden dzień, jedno spotkanie, jeden człowiek, może zmienić nas tak, że sami nie poznajemy siebie z przeszłości. Może zaczarować świat tak, że nagle nabierze kolorów, nawet wtedy, gdy wokół wciąż pada jesienny deszcz. Dać poczucie bezpieczeństwa i wiarę w siebie. Uciszyć lęki.
Trzeba tylko uwierzyć, że to możliwe. Poczekać. 
Nie tracić czasu na osoby, które próbują nam udowodnić, że nasze myślenie to coś złego.
Pozwolić sobie na szczęście. 
I wtedy cały świat wygląda całkiem inaczej.




wtorek, 8 sierpnia 2017

"Mroki" Borszewicza. Moje, przy okazji, też.

"– Muszę wrócić do źródła, bo przecież nie po to kładę się spać, by sny o wolności przerywały mi rozklekotane tramwaje. 
Pauza. 
– I nie po to mam płuca, by je gwałcić fabrycznym dymem. 
Pauza. 
– Muszę wrócić do źródła, bo nie po to mam oczy, by je drażnić widnokresem z betonu. 
Pauza. 
I nie po to mam serce, by mi pękało na środku pustej ulicy milionowego miasta. 
Pauza. 
– Aby żyć, muszę wrócić do źródła. 
Pauza. 
– Tu, gdzie teraz jestem, świat skończył się już dawno."
Jarosław Borszewicz, z książki "Mroki" (którą serdecznie polecam!)
 
Miałam koszmarny humor, aż w radio poleciała przed chwilą piosenka ze Shreka, ta przerobiona na milion memów, której z jednej strony mam serdecznie dość, a z drugiej od lat pozostała jedną ze słodkich guilty pleasures mojego życia.
I uśmiechnęłam się szeroko, mimo, że od kilku dni nie było ze mną dobrze.
Bo przecież można się uśmiechać mimo mroków, które ma się w sobie, prawda? 
Szczególnie, gdy na chwilę wróciło się do źródła. 
Leniwie czytane książki na huśtawce, w pełnym słońcu, które przyjemnie przygrzewa. Zapach powietrza, prawdziwego powietrza, nie spalinowych oparów! Żółciutkie słoneczniki, te, które lubię prawie tak samo jak niezapominajki, obracające się w stronę ciepła. Natura. Spokój. Moment zatrzymania się, zamyślenia nad życiem. I nawet, jeśli w mojej głowie znalazłam więcej mroków, niż mi się wydawało, wciąż staram się przywołać uśmiech na twarz.
Na tym polega życie.
Źródło: chatolandia.pl
Nie liczą się te momenty, kiedy nie możemy powstrzymać uśmiechu, kiedy życie jest piękne i cukierkowe, a świat bardziej kolorowy. Nie liczą się chwile, gdy wszystko jest tak, jak być powinno, samoocena skacze jak szalona, sukienka może być krótka, buty wysokie, a pocałunki długie.
Nie. Źle to ujęłam.
Takie chwile zdecydowanie się liczą, są wszystkim, warto dla nich żyć. Ale one przychodzą bez wysiłku. Czasem pojawiają się takie dni, kiedy wszystko jest możliwe, proste, tak bajecznie proste! Ale prawdziwa zasługa jest w walce w tych momentach, kiedy się nie da. Kiedy wstanie z łóżka nas przerasta, a cały świat, absolutnie wszystko, wydaje się tracić kolory. Kiedy strach paraliżuje w takim stopniu, że nie wiadomo już, co jest prawdziwe, a co tylko wymysłem powstałym w głowie. I wtedy wstajemy, chociaż to niesamowicie trudne, zbieramy się w sobie i walczymy. Uśmiechem, zrobieniem tego, co się powinno, nawet, gdy to jakaś drobnostka - jedynie po to, by pokazać sobie, że jednak się da. Takie chwile liczą się naprawdę. Takie chwile pokazują, że jesteśmy silni. Że świat nas jeszcze nie zniszczył.

"Czasem czuję się, jak gdybym był jednouszny, jednooczny, półsercowy... Czasem wszystko mnie mija, żyję tylko połową siebie. A czasem znów jestem wielouszny, wielooczny, wielosercowy; po prostu nie mieszczę siebie w sobie."
Jarosław Borszewicz, z książki "Mroki"
 
Mój mężczyzna ma teorię, że kobiety muszą sobie od czasu do czasu popłakać, żeby się zresetować i zacząć normalnie funkcjonować. Wiecie, tak wyrzucić z siebie emocje, profilaktycznie. I może coś w tym jest. Jedni są uzależnieni od papierosów, inni od hazardu, ja - od uniesień. Jakbym cała składała się z tych małych wzruszeń. Jakbym potrzebowała od czasu do czasu się rozpaść, tylko po to, by znów poskładać kawałeczki w całość.

"Nie ma śmierci,
kiedy drugi człowiek
szepcze mi do ucha:
-Jak to dobrze, że jesteś..."
Jarosław Borszewicz, z książki "Mroki"

Mam nadzieję, że to właśnie mój reset. Że już będzie dobrze, bo przecież wszystko jest tak, jak być powinno, a to zmęczenie wszystkim nie powinno się pojawiać. Ale może czasem musi. Żeby przypomnieć, jak pięknie jest wtedy, kiedy już zniknie.
Reset. Powrót do źródła. Do natury, słońca. Z dala od świateł wielkich miast, z dala od zgiełku i tłoku, bezimiennego tłumu ludzi, w którym tak często gubię siebie. Tylko wcale nie z dala od wszystkich przytłaczających myśli, czarnych chmur i mroków, które przecież każdy człowiek chowa w sobie.
Ale to nic.
Bo przecież od nich nigdy nie da się uciec. Można za to je oswoić.
I to na pewno mi się uda.

I've got a secret for the mad
in a little bit of time it won't hurt so bad.


Mam dziś dla Was małe ogłoszenie.
Po długim namyśle założyłam tej stronie fanpage na facebooku. Jeśli chcielibyście wiedzieć pierwsi o nowych postach, serdecznie zapraszam do polubienia.

poniedziałek, 10 lipca 2017

Autoportret

Dziwna dziewczyna.
Gdy spojrzysz jej w oczy, wydaje się być gdzieś daleko, zagubiona w swoich myślach. Uśmiecha się tak, jakby patrzyła na świeżo upieczone ciasteczka, albo przeczytała właśnie zdanie swojej ulubionej książki. I ten uśmiech nie gaśnie, mimo tego, że wokół niej pada deszcz, a rano zapomniała zabrać ze sobą parasola. Ciężkie krople padają na błękitną koszulkę, spływają po grzywce, kapiąc na twarz, jednak ona nic sobie z tego nie robi. Stoi na przystanku pośród innych ludzi, trzymając siatkę zakupów, zupełnie zwyczajna, przeciętna. Element otoczenia. Kolejna sylwetka w tłumie.
Gdybyś zapytał, jak mija jej dzień, uśmiechnęłaby się trochę szerzej, mówiąc szczerze, że mogłoby być lepiej. Może jej oczy zaszkliłyby się delikatnie, jednak nikt by tego nie zauważył, w końcu wszyscy mokną od nagłego deszczu. Szybko ucięłaby rozmowę, w końcu boi się własnych słów. Uśmiechałaby się dalej, szczerze, pomimo tępego bólu w dolnej części pleców. W końcu kobiety z taką łatwością potrafią czuć wiele rzeczy na raz.
Dziwna dziewczyna. Pomimo tego, że nigdy nie była tak szczęśliwa, wciąż czuje niedosyt, jakby musiała robić jeszcze więcej, stać się kimś innym. Lepszym. Jakby to było możliwe, po prostu wstać pewnego dnia i pozbyć się całego tego niepokoju, łez, powodowanych najmniejszym drżeniem serca. Tylko wie, że gdyby wyzbyła się wrażliwości, nie dałaby sobie rady w tym nieczułym świecie. Tak, to naprawdę osobliwa dziewczyna. Jej największa wada jest jednocześnie ulubioną zaletą. Sama nie potrafi się zdecydować. 
Przywdzieje maskę sarkazmu, żeby ukryć to, co naprawdę odczuwa, bo pokazanie ludziom tej delikatnej strony siebie wiąże się z ryzykiem. Nie wszyscy przecież mają dobre intencje, dlatego lepiej się nie wychylać, myśli czasem, tylko po to, by kolejnego dnia upierać się na podążanie własną drogą. Jakby sama miotała się pomiędzy tym, o czym marzy, a tym, co powinna. Jakby nie mogła się jeszcze zdecydować, co świat z nią zrobi.  Albo co ona zrobi ze światem.
Dziwna dziewczyna. Równocześnie czuje podziw i nienawiść, myśląc o samej sobie. Zgorzkniałe słowa mieszają się w niej z zachwytem nad prostymi, codziennymi rzeczami. Jakby wiecznie była rozdarta gdzieś pomiędzy byciem dzieckiem, a staruszką. Jakby miała w sobie tyle różnych osobowości, a jednocześnie była harmonijną całością. Myśli ma poplątane nawet bardziej niż wyciągnięte z kieszeni słuchawki, których supeł zwisa gdzieś na szyi, nawet nie próbowała ich rozwiązać. Jednocześnie czuje się zagubiona, i myśli, że chyba nigdy nie była bardziej sobą. 
Dziwna dziewczyna. Codziennie widzę ją w lustrze, oglądam jej ciało, ramiona, które lepiej niż ja zna tylko jedna osoba, wzorki na tęczówce, zmieniające kolor w letnim słońcu. Patrzę na jej rozczochrane włosy, które tak uwielbiam, od kiedy stały się krótsze, widzę starannie malowane kreski na powiekach, brzoskwiniowy cień w cukierkowym odcieniu. Stojąc przed jej obrazem, czuję tak wiele ambiwalentnych uczuć, co jeszcze potęguje to uczucie zagubienia, jakiego doświadczam.
A później przeglądam się w innym lustrze, tym ulubionym. W oczach, które mnie kochają. I widzę, że ta dziewczyna wcale nie jest taka dziwna. Widzę, że jest piękna, rzeczywiście, trochę zagubiona, ale na dobrej drodze. Widzę, jak wiele może osiągnąć. I to, że wcale nie jest kolejną twarzą w anonimowym tłumie, jak często jej się wydaje. Że jest czyimś spokojem, uśmiechem, szczęściem.
Dziwna dziewczyna. Tylko czy w byciu niezwykłym jest coś złego? 
W jego oczach widzę, że nie.

Jeśli się wsłuchasz, Czytelniku, pośród tych głosów jest także mój. Wciąż nie mogę w to uwierzyć, ale wyszło coś pięknego.

poniedziałek, 3 lipca 2017

Własna droga

Spokojne, letnie popołudnie, jedno z tych, kiedy promienie słońca leniwie wpadają przez uchylone okno, a błękit nieba sprawia, że jest jakoś lżej na duchu. Delikatny uśmiech, który nie chce zejść z twarzy. Miodowy posmak mojego ulubionego piwa na języku, jakimś cudem było tym razem w sklepie. Słuchawki, z których dobiega melodia ulubionej ostatnimi czasy piosenki, zapętlonej kolejny dzień z rzędu. Obok łóżka kolejna książka, w lekturę której uciekam od wszystkiego. I ten spokój, tam w środku. Wszystkie uczucia jakby przycichły, cudowna jasność umysłu.
Odpoczynek. Nareszcie.
I chociaż wiem, że ta słodka bezczynność niedługo zmieni się w codzienne godziny spędzone w pracy, nie przeszkadza mi to. Napawam się tym momentem, niemal beztrosko przebywając w miejscu, do którego dostęp mam tylko ja, gdzieś głęboko we własnym umyśle. I w tym momencie nie mogę sobie wyobrazić tego, by ten dzień stał się bardziej idealny. Takie chwile kompletnego spokoju zdarzają mi się niezwykle rzadko.
Ostatnio przeszło mi przez myśl, że chyba jestem zbyt rozsądna, za mało imprezowa i kiedyś będę tego żałować, bo mam 21 lat i kiedy będzie czas na szaleństwo, jeśli nie teraz? Tyle razy to słyszałam i miałam do siebie pretensje, bo czułam, że coś tracę. Ale coraz częściej uświadamiam sobie, że po prostu tego nie potrzebuję. Może nie wszyscy muszą przeżywać imprezy do samego rana, marznąć przy wschodzie słońca, wdychać zapach dymu z ogniska. W tych nielicznych momentach, gdy zdarzały mi się takie sytuacje, marzyłam o tym, by się skończyły. Bycie introwertykiem wiąże się z pogodzeniem się, że spokojne czytanie książek, popijając herbatę, też może być sposobem na spędzenie młodości. Nawet, kiedy słyszę, że za bardzo spieszy mi się do dorosłości, to jakoś nie mogę pozbyć się wrażenia, że nie potrafię inaczej. Od tłumu tańczących ludzi wolę szczere rozmowy do rana, i chociaż długo miałam to sobie w jakiś sposób za złe, to ostatnio pomyślałam, że przecież nie ma w tym niczego złego. Introwertycy zamiast ilości interakcji stawiają na jakość, i chociaż dużo brakuje mi do fobii społecznej i lubię przebywać wśród ludzi, to potrzebuję też czasu ze sobą.
Młodzi ludzie często mają w głowie wizję tego, jacy powinni być - sukcesywnie tworzoną przez otoczenie, najbliższych, znajomych, nawet media czy popkulturę. Wokół widzimy obraz świata pełnego zabawy, mieniącego się kolorami, radosnego, jakby tylko na wyciągnięcie ręki... i za wszelką cenę chcemy do niego należeć, często wbrew sobie, bo tak wypada. W rzeczywistości to wszystko wcale nie musi prowadzić do szczęścia. W pewnej książce, którą ostatnio czytałam, jeden z japońskich psychiatrów określił nasze pragnienia jako generowane przez to, czego chcą inni - ponieważ ludzie boją się odstawać od reszty. Głupi przykład, wszyscy nastolatkowie bawiący się fidget spinnerami, kult iPhone'ów czy instagramowe zdjęcia z popularnych miejsc. I fakt, to może być przyjemne, ma się w końcu poczucie przynależności i bycia "na czasie". Tylko, że moim zdaniem realizacja takich "pragnień" nie przyniesie nam radości, jeśli nie poszukamy własnej drogi. Dla mnie była to muzyka, tworząc ją zaczęłam czuć się tak, jakbym wreszcie znalazła to, co przywołuje szczery uśmiech na moją twarz, nieważne jak bardzo frustruję się, kiedy coś mi nie wychodzi, często kolejną godzinę z rzędu. I dopiero wtedy przyszło takie poczucie, że jestem tam, gdzie chcę być. Nie czuję tego w otoczeniu zgiełku, tłumu znajomych, czy świateł nocnego miasta, chociaż wiem, że dla niektórych to to właśnie jest młodość. Akceptuję to. Nie godzę się jedynie z faktem, że niezwykle często próbują wmówić innym, że bez tego się nie da.
Bo się da. Bo może ja lubię być rozsądna. Lubię spędzać czas w wąskim gronie, z ludźmi, przy których nie wstydzę się własnych myśli. Wolę to, niż te wszystkie imprezy, które omijają mnie, może trochę z własnej woli. Taka izolacja, spokój, sprawia, że łatwiej mi żyć. Może to kiedyś się zmieni, nie wiem - nie mogę wiedzieć. Znam siebie na tyle, żeby jedynie przypuszczać, że tak się nie stanie. Wiem inną rzecz.
Nie ma jednej właściwej drogi i próba sprostania oczekiwaniom otoczenia, nawet tych, których naprawdę nie chcemy zawieść, praktycznie zawsze zakończy się porażką. Ludzie wokół mają milion pomysłów i uwag o tym, jak lepiej wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy tylko coś zmienili - ba, z wielką chęcią się nimi dzielą - ale prawda jest taka, że nic nie wiedzą. Tylko Ty wiesz, co naprawdę Cię uszczęśliwia, co sprawia, że nie możesz powstrzymać uśmiechu. Perspektywa czego wyciąga Cię rano z łóżka, wprawia w ekscytację. I to, jak widzą Cię inni nie ma przecież z tym zupełnie nic wspólnego. Studia, praca, rodzina, dzieci, to wszystko traci na znaczeniu, jeżeli tego nie chcesz. Bo kto ma być zadowolony z Twojego życia, jeśli nie Ty sam?
Nie bójmy się iść własną drogą, bo jeśli poddamy się lękom, presji otoczenia, to może okazać się, że za dwadzieścia lat nie zostanie nam nic poza rozczarowaniem.
A to wcale nie brzmi jak przyjemna perspektywa.



piątek, 23 czerwca 2017

Formaldehyde.

Niepościelone łóżko, stojący na stoliku kubek po herbacie, ulubiony, w kształcie hełmu Vadera. Cicho grająca muzyka, pełna energii piosenka. Zapach burzy, która zmoczyła mnie całą w drodze do domu. Oczywiście, pogoda uspokoiła się, jak tylko przekroczyłam próg mieszkania. 
Gorący prysznic, jeden z tych dłuższych. Przeczytałam kiedyś, że samotni ludzie biorą dłuższe prysznice, bo zastępuje im to ciepło drugiego człowieka. Nie zastąpiło.
Twoja koszulka, która pasuje na mnie zaskakująco dobrze. Wygodna. Przez chwilę zastanawiam się, czy miałbyś coś przeciwko takiemu złodziejstwu, ale później przypominam sobie, że kupiłeś ją, bo mi się podobała. Uśmiecham się do tej myśli. 
Szósty dzień. Prawie połowa za mną. Może to i nic, ludzie nie widują się miesiącami, ale uświadomiłam sobie, jak bardzo przywykłam do budzenia się obok Ciebie. 
Tęsknota to takie dziwne uczucie. Nigdy nie udaje mi się dobrze ubrać jej w słowa, zawsze wydają mi się jakieś nieadekwatne. Bo przecież nie umieram, funkcjonuję, mam mnóstwo rzeczy na głowie i wszystkie z nich powoli udaje mi się zrealizować... ale jakoś tak, brakuje mi Twojej obecności. Brakuje mi parzenia dwóch herbat, a nie jednej. Nalewania dwóch kieliszków wina. Rozmów przy obiedzie. Pocałunku na dobranoc. Bezkarnego przytulania Cię przez wieki, kiedy przebudzę się w nocy ze złego snu. Nawet dźwięków tej irytującej melodii z Risena, wiesz, o którą mi chodzi. I chociaż teraz uśmiecham się, dobrze się bawię, albo ciężko pracuję, wciąż myślę, że chciałabym przeżywać wszystkie te momenty z Tobą. Nawet wtedy, kiedy panikuję z powodu egzaminów, i wiem, że jakbyś tu był, to pewnie śmiałbyś się ze mnie i mojego prywatnego, chwilowego końca świata. Ale potem mógłbyś mnie przytulić i nazwać głupolem, i tak łatwo byłoby mi wtedy się uspokoić, wiesz?
Sesja-depresja? No nic. Jeszcze cztery i będę wolna, przynajmniej do kolejnej. Chyba jednak nie jestem taka zła w działaniu pod presją, jak myślałam.
Pogodne dźwięki mojego ukulele. Naprzemiennie szarpane struny, z coraz większą precyzją. Satysfakcja. Kolejna piosenka. Już całkiem komfortowo czuję się z nowym modelem, przez co uśmiecham się delikatnie do siebie. Instrumenty zawsze zachwycały mnie swoim wyglądem, a ten jest naprawdę piękny, także w brzmieniu. W końcu nadszedł ten przełom, coś "kliknęło", jak lubię czasem nazywać takie momenty. Przez męczącą mnie od kilku dni chorobę mój głos brzmi inaczej, ale cicho śpiewam, delikatniej niż zwykle. Myślę przez chwilę, że spodobałoby Ci się, jak gram, może nawet nie byłoby mi głupio, tak jak zwykle, gdy gram przy Tobie i coś mi nie wychodzi. 
Życie toczy się, ale każdy dzień jest tak niemiłosiernie długi, a zapełnienie ciągnących się chwil coraz cięższe. Trochę tak, jakbym cały czas miała w sobie jakiś ciężar, tam w środku. Wykrzesanie z siebie emocji jest trochę trudniejsze, choć nie niemożliwe. I wciąż zastanawiam się, czy Ty też o mnie myślisz tak często, jak ja o Tobie. 
Tęsknić za kimś, co to właściwie znaczy? Każdy przeżywa to inaczej, niektórzy są wręcz sparaliżowani brakiem czyjejś obecności. Myślę, że wynika to z braku pewności. Bo kiedy ma się pewność co do czyichś uczuć, to można tęsknić, czekać, i chociaż czas dłuży się niemiłosiernie, to wciąż robić swoje. Nie oddawać się niepewności ani bezsensownym obawom. Najbardziej chyba boli świadomość, że tęskni się za kimś, kto nie tęskni za Tobą. W innym wypadku da się przeżyć wszystko, nawet cieszyć, uśmiechać, bo przecież niedługo wszystko wróci do swojego normalnego rytmu.
A móc tęsknić z wzajemnością? To prawdziwe szczęście. 
Uśmiecham się jeszcze raz, zarzucając koszulę na ramiona. Przez burzę jest dziś chłodno.
Zakładam buty, przekręcam klucz w zamku. 
Słuchawki. Muzyka, która towarzyszy mi wszędzie. 

I'm lost to a love that's a mile wide,
Drowned in a bath of formaldehyde.

Pewny krok. Uśmiech jakoś nie chce dziś zejść z mojej twarzy.

I'm lost to a love.  


poniedziałek, 5 czerwca 2017

Podróże, miłość i trochę banałów, czyli garść przemyśleń

Podróże zawsze sprawiają, że wpadam w nostalgiczny, dziwny nastrój, z którego ciężko się otrząsnąć. Oderwanie się od codzienności działa na mnie kojąco, ale też budzi ekscytację. Uświadamiam sobie, jak wiele miejsc chciałabym jeszcze odwiedzić, ile rzeczy muszę zobaczyć, przeżyć, poczuć. Bo takie wyjazdy wywołują mnóstwo emocji. Przechadzając się po przepięknym ogrodzie w Balchiku myślałam sobie, jak cudownie musieli czuć się ludzie, którzy spacerowali tam na co dzień. Chociaż nigdy nie dostrzegałam uroku ciętych kwiatów, rosnące różane krzewy wydały mi się niesamowicie piękne. Czułam się tak, jakbym mogła spędzić tam wiele godzin po prostu siedząc i rozmyślając. I rzeczywiście, będąc daleko od domu przez dużo czasu przebywałam w swojej głowie, układając wszystko to, co przez ostatnie kilka miesięcy pozostawało w ciągłym chaosie, ciągle łapiąc się przy tym na notowaniu zdań, myśli, zanim uciekną, zagubią się gdzieś w tym całym zawirowaniu. Każda z tych myśli kojarzyła mi się z kolorowym kwiatem, gotowym żeby rozkwitnąć. Pierwszy raz zrozumiałam tych wszystkich poetów, zachwyconych pięknem otoczenia, zainspirowanych naturą. I chyba wreszcie udało mi się odpocząć - od samej siebie, całego tego zgiełku wokół, natłoku obowiązków i zmartwień. Zajęło to całkiem długo, potrzeba było morza, zieleni, chmur i muzyki, mnóstwa wina, przylepiającego się do skóry piasku, jagodowych lodów, skakania w tłumie roześmianych ludzi, śpiewających razem piosenki, kolorowych świateł, silnej dłoni trzymającej mocno moją. Ale się udało.

Balchik, Bułgaria - albo "za daleko poszłaś, wracaj i idź jeszcze raz, tylko wolniej."

I myślę, że teraz już rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. Że czasami trzeba się na chwilę zatrzymać, uciec od codzienności, pójść tam, gdzie jeszcze się nie było, z ludźmi, dzięki którym uśmiech nie chce znikać z twarzy. Że zwykłe dni mogą stać się czymś niezwykłym, jeśli odpowiednio się na nie spojrzy. Że niekiedy wystarczy jeden uśmiech i żadne słowa nie są już potrzebne. Że życie to takie zbieranie momentów, w których czuło się coś więcej niż przytłaczający lęk. To też budowanie swojej tożsamości, bo "podobno ludzie z wiekiem się nie zmieniają, stają się tylko coraz bardziej sobą". I każde doświadczenie sprawia, że jesteśmy bliżej tego, kim chcemy być. Uczymy się siebie samych - i siebie nawzajem, jeśli przychodzi przeżywać nam te chwile z innymi ludźmi. Może właśnie wtedy najłatwiej nam odkryć, czego pragniemy, a co jest daleko na liście naszych priorytetów? Nie jestem pewna. Często mamy świadomość, jak wiele jest rzeczy, z których jeszcze nie zdajemy sobie sprawy - ale liczy się to, że wciąż ich szukamy, uczymy się. Na błędach i na sukcesach. Codziennie, chociaż często nie mamy świadomości zmian, jakie w nas zachodzą.
Wiem za to, że miłość nie ma być wyścigiem, ciągłym strachem, że się nie wystarcza, albo zrobi się coś nie tak. Miłość ma uspokajać, dawać oparcie. Motywować, a nie bezmyślnie krytykować. Wymagać, ale też dawać wiele w zamian. Uskrzydlać. Uszczęśliwiać. Sprawiać, że wszystko wydaje się możliwe. Poprawiać humor w ciężkich chwilach. I ta miłość to nie tylko momenty pękające od emocji, ale także spokój. Pocałunek na dobranoc i dzień dobry. Wspólne posiłki.  Wyjście do sklepu i dyskusje o tym, kto wymyśli co dziś będzie na obiad. Poranne przyniesienie kawy do łóżka. Troska w chorobie, martwienie się o siebie nawzajem. Nawet te chwile, kiedy panuje cisza i oboje osobno czymś się zajmujemy, bo one też są potrzebne.
Miłość to wybór. Jasne, namiętność też się liczy, bo bez odpowiedniego dopasowania ciężko jest zbudować jakikolwiek związek. Ale to nie wszystko. Kiedyś przeczytałam, że "kochać to znaczy chcieć być czyimś dobrem". I chyba nie ma bardziej trafnej definicji. Być czyimś dobrem, spokojem, chwilą wytchnienia. Sprawiać, żeby życie we dwójkę było chociaż trochę przyjemniejsze niż samemu. Przywoływać uśmiech na ukochanej twarzy, nawet jeśli potrzeba do tego czegoś tak prostego jak zaparzenie herbaty, bo najbardziej liczą się wszystkie te maleńkie rzeczy, które robimy dla tych, których kochamy.
Może to brzmi jak banał, ale w sumie to dlaczego wszystko musi być skomplikowane? W życiu jest wystarczająco wiele problemów, żeby jeszcze to wszystko utrudniać. Niech chociaż miłość będzie prosta.

niedziela, 14 maja 2017

Słonecznik

Codziennie patrz na świat, jakbyś oglądał go po raz pierwszy. 
– Éric-Emmanuel Schmitt
Obracam twarz w stronę słońca, niczym słonecznik łaknąc jego promieni, ciepła, chociaż przez chwilę, zanim znów skryje się za warstwą chmur. Niebo wygląda dziś tak pięknie, że ciężko mi oderwać wzrok.
Przesuwający się krajobraz za oknem autobusu, cicha, spokojna melodia w słuchawkach... I świat, który wreszcie wyrwał się z warstw szarości, zadziwiając milionem odcieni zieleni. W takich chwilach żałuję, że nie potrafię malować, bo ten obraz odbija się gdzieś głęboko w podświadomości, w miejscu, w którym zapisuję wszystko to, co piękne, zaraz obok cytatów mojego ukochanego Schmitta czy Wilde'a. Zieleń. Światło. Maleńkie, kolorowe punkciki kwiatów, wyglądające jak plamki farby stawiane pieczołowicie przez malarza - żółte, białe, gdzieniegdzie widać nawet błękit moich ulubionych niezapominajek. Słońce przebija się delikatnie przez warstwy liści, wydobywając z nich cudowne barwy, zaraz po to, by zniknąć za chmurką, całkowicie zmieniając wygląd całego otoczenia. Czuję się prawie tak, jakbym obserwowała jakiś taniec, grę światła i cieni, w której pierwszy raz od kilku miesięcy wygrywa jasność.
Chciałabym częściej zatrzymywać się i dostrzegać takie rzeczy. Piękno momentów, kiedy kąciki ust same się unoszą, bez wyraźnego powodu. Urok tego, co na pierwszy rzut oka jest niedostrzegalne, bo wydaje się zwyczajne. To tak, jakby normalny dzień stał się czymś niezwykłym. Jakbym sama była częścią tego wszystkiego, maleńkim kolorowym punkcikiem na zielonym tle. Jakby w mojej głowie rozkwitły kwiaty.
Na siedzeniu obok mnie spoczywa kapelusz, zaraz obok plecaka pełnego rzeczy i cienkiej kurtki. Ten kapelusz, o którym marzyłam, żeby wreszcie był potrzebny, żebym mogła odginać delikatnie jego rondo, tak, żeby na twarz padało słońce. Ten, na którym chciałam czuć opór wiosennego wiatru, próbującego zerwać go z mojej głowy - i wreszcie to poczułam. To jeden z tych dni, kiedy ciężko mi usiedzieć na miejscu, bo czuję w środku jakąś siłę, która pcha mnie w sam środek tego piękna, każe iść przed siebie i chłonąć ciepło, i z każdym krokiem czuć się lżejsza, jakby problemy zostały gdzieś daleko za mną.
W plecaku mam książkę, nad którą dziś się nie pochylę, chociaż jest niesamowicie ciekawa - bo muszę obserwować, cieszyć się tą chwilą, chociaż to takie bezsensowne, chociaż przecież nie dzieje się nic specjalnego, wracam busem do domu, to dzień jak każdy inny.
To dziwny rodzaj szczęścia, ale czuję się niesamowicie szczęśliwa. 



środa, 10 maja 2017

Odrobina słońca, o nic więcej nie proszę...

Zimno mi, myślę po raz setny w tym tygodniu. A przecież to maj, przecież powinno być pięknie, wiosenne słoneczko powinno denerwować mnie, przywołując na twarz setki piegów, ludzie powinni się uśmiechać, a kwiaty kwitnąć. W maju zdecydowanie nie powinnam z wielkim zdziwieniem obserwować płatków śniegu, rozpływających się na grubym materiale płaszcza, tylko po to, by kilka minut później przerodziły się w ogromne krople deszczu. W maju najbardziej kolorowym elementem otoczenia nie powinna być czerwień wspomnianego okrycia wierzchniego, lecz błękit nieba. Świat staje na głowie i nic nie jest takie, jak powinno.
"There's no sunshine this impossible year 
Only black days and sky grey and clouds full of fear."
Zimno mi, i nie wiem co z tym zrobić, bo taki chłód sprawia, że zimno jest też w środku, nie tylko fizycznie. Bo jak samemu być kolorowym, kiedy świat wypełnia się odcieniami szarości? Próbuję to rozgryźć, ale nie idzie mi za dobrze. Bycie nadwrażliwcem jest o tyle uciążliwe, że takie miesiące jak ten są niesamowicie ciężkie. Brak snu, a potem odsypianie po kilkanaście godzin, niespodziewane zmiany nastrojów, tak nieprzewidywalne jak to, co dzieje się na niebie - słońce, chmury, deszcz, śnieg, błękit nieba, a wszystko to jednego dnia. Dobija mnie to, jak wygląda świat, to, że od tylu miesięcy czekam na ten czas, kiedy będzie można w końcu opuścić mieszkanie bez miliona warstw ubrań, a wyjście z klatki nie będzie wiązać się z przenikliwym zimnem. Czuję się, jakby od pół roku trwał listopad. 
A ja przecież wcale nie chcę tak wiele. Ciepłego wiatru, piegów, których nie cierpię, krótkich sukienek, kapeluszy i lekkich butów. Spoglądania na świat zza szkieł okularów przeciwsłonecznych. Chcę czytania książek na kocyku, wesołej muzyki, która wreszcie zacznie pasować do otoczenia. Otwartych okien i zapachu lata, takiego, który pierwszy raz ma szansę nie kojarzyć się ze smutkiem. Bycia sama, ale z nim obok. Słuchania muzyki, śpiewania w samochodzie, wygłupiania się. Nawet tańca, chociaż przecież nie tańczę. Tworzenia z niedoskonałych chwil idealnych wspomnień, bo perfekcjonizm jest nudny, liczą się uczucia. Nowych doświadczeń. Silnych emocji.
Zabawne, że do tej pory najgorsze momenty mojego życia działy się w letnim słońcu. Zima, taka łaskawa, przynosiła ukojenie wraz z warstewką białego śniegu, uspokajając moje lęki. Wielki kubek herbaty grzał zarówno ręce, jak i serce, a pod kocem można było schować się przed złem tego świata. Wraz z nastaniem ciepła znikały złudzenia. Pojawiała się samotność, wszelkie wątpliwości okazywały się uzasadnione, a lęki prawdziwe. Lato było czasem rozczarowań i leczenia ran, dochodzenia do siebie, szukania swojej drogi. Teraz już ją chyba znalazłam. Teraz może być inaczej. 
Dlatego z takim utęsknieniem wyczekuję ciepła i wszystkiego tego, co ze sobą przyniesie. Możliwości. Szans na to, żeby wreszcie przeżywać, a nie tylko być, bo przecież na tym powinna polegać młodość, prawda?
Chcę spacerów, dni pełnych słońca, zieleni i błękitu, kłębiących się gęstych, białych chmur. Wieczorów, które długo nie zmieniają się w noc, miejsc, w których jeszcze nie byłam, letnich ubrań, wychodzenia bez kurtki. Ciepła dłoni, trzymającej mocno moją, kiedy razem tak jakby spełniamy marzenia. Przygody. Zimnego wina i ciepłych słów.
Chcę, żeby to lato było inne.
A wiecie, co jest najpiękniejsze?
Wiem, że będzie.

środa, 19 kwietnia 2017

A bit of madness is key

Wizja, schowana gdzieś z tyłu głowy, tam, gdzie sama bardzo rzadko się zapuszczam. Przyjemny ciężar w dłoni. Znany, kanciasty kształt. Błyszczący papier okładki. Szorstkie strony, jeszcze pachnące farbą drukarską. Moje nazwisko z przodu.
Marzyciele nie mają za dużych szans w dzisiejszych czasach, prawda?
Do niedawna każdy kolejny dzień sprawiał, że utwierdzałam się w tym przekonaniu. Mimo wszystko - nie umiem stać się realistką, nieważne jak bardzo próbuję. Bo to takie nie w moim stylu.  I myślę tak nawet wtedy, kiedy sama ze sobą muszę walczyć, przekonywać się, że warto trwać przy swojej naturze. Chociaż lepiej byłoby po prostu stać się kimś, kto twardo stąpa po ziemi, a nie co chwilę pozwala myślom uciekać gdzieś daleko. Nie potrafię jednak pozbyć się tej naiwności, która sprawia, że wierzę, że będę czymś więcej, niż tylko kolejnym pionkiem w maszynie tego świata. Im więcej czasu spędzałam czytając o uporządkowanym, hierarchicznym, skierowanym na zbiorowość, a nie jednostkę japońskim społeczeństwie, tym bardziej wiedziałam, że nie mogłabym tak żyć. Że chciałabym czegoś więcej. Nawet, jeśli gonię za niemożliwym.
W Polsce mamy trochę więcej miejsca na indywidualizm, chociaż nie o tym chciałam Ci dziś opowiedzieć, mój drogi czytelniku. Dziś będzie bardzo... osobiście. Jeżeli mnie znasz, to wiesz, że troszkę zmieniłam się w chwili, kiedy opuściłam kinową salę po obejrzeniu "La La Landu". Jeżeli mnie znasz, to wiesz, że zalewałam się łzami po każdym kolejnym seansie (a było ich zbyt wiele!), bo ten film utwierdził mnie w przekonaniu, że warto marzyć. Jeżeli mnie znasz, to wiesz, że poruszona nim jestem do teraz, i że nie potrafię przeżyć dnia bez posłuchania którejś z piosenek chociaż jeden raz. A jeżeli mnie nie znasz, mój kochany czytelniku, to teraz już wiesz o tym wszystkim, jako, że Ci o tym powiedziałam. Wygodnie, prawda?
Do sedna.

W piosence, która złamała mi serce, zmiażdżyła i sprawiła, że wciąż zbieram pogubione w niej kawałeczki siebie, Fools Who Dream, występują magiczne słowa. "A bit of madness is key". Słowa, które jedną z moich ulubionych artystek - Dodie Clark - zainspirowały tak bardzo, że teraz już zawsze będzie miała ich ślad na swojej skórze. I zgadzam się z nimi całym sercem. Bo bez szaleństwa nie ma sztuki, nie ma życia. Bo najlepsze rzeczy powstają z pasji. Zaangażowania. Zapomnienia o całym świecie, żeby oddać się temu, o czym się marzy. Zaszyciu się w swoim świecie, tworząc... i znajdując tam wreszcie swoje miejsce. I nieważne, co to będzie, każdy powinien coś mieć. Cokolwiek, co nada mu sens, co będzie mógł kochać, szczególnie, jeśli kiedyś w swoim życiu miał czas, kiedy tego sensu nie widział. Pomimo tego, że często ta pasja budzi mnóstwo emocji, frustracji. I strachu, tego wszechobecnego strachu. 
I chociaż "La La Land" zawsze sprawia, że zalewam się łzami (nie będę mówić dlaczego, żeby nie spoilerować - ale jeśli jeszcze nie widziałeś tego musicalu, to polecam go z całego serduszka), to i tak za każdym razem kończę seans z przekonaniem, że marzyciele - tak niepasujący do tego świata - jednak nie wzięli się z księżyca. Że czasami im się udaje znaleźć dla siebie miejsce, takie, w którym da się być szczęśliwym, nawet, jeśli nie wszystko potoczyło się tak, jak powinno. Szczególnie wtedy. Że warto robić rzeczy, które mogą skończyć się porażką, bo im bardziej się jej boimy, tym słodsze będzie zwycięstwo. I że robiąc to, co się kocha, nie można się poddawać, nieważne, co będzie się dziać. Bo to szaleństwo, które daje nam siłę, żeby mierzyć wysoko, może - wbrew całemu światu - zaprowadzić nas na sam szczyt.
Myślę, że znalezienie czegoś, co pomaga nam się oderwać od rzeczywistości, jest niesamowicie ważne. Liczy się także odwaga, żeby móc później, kiedy już to odnajdziemy, podążać wciąż za tą słabiutką myślą, że się uda. Bo jak pisał mistrz Bułhakow - "tchórzostwo nie jest jedną z najstraszliwszych ułomności, ono jest ułomnością najstraszliwszą!". A więc nieważne, czy kolejną godzinę męczysz się pociągając struny, codziennie zapisujesz swoimi myślami kartki pilnowanego pieczołowicie zeszytu, czy też delikatnymi pociągnięciami pędzla malujesz własny świat - nie przestawaj, mimo tego, że nie wychodzi, mimo tego, że będzie Ci się wydawać, że to strata czasu. I pamiętaj, że w każdym jest trochę szaleństwa, nie ma w tym nic niewłaściwego. Wszyscy się czegoś boimy, po prostu nasze lęki się różnią. I ich powody. Ale z takich "pęknięć" w nas samych powstają najpiękniejsze rzeczy. Ich piękno jest w tym, jak bardzo są szczere i prawdziwe i w tym, jak sprawiają, że człowiek czuje się, jakby był czymś więcej. Jest też w tej satysfakcji, jaką daje sam proces tworzenia, a niekoniecznie sam rezultat. W tym, że rozwijając swoją pasję człowiek nawet nie zauważa, że stał się kimś innym, niż był kiedyś. Po prostu pewnego dnia przyłapuje się na delikatnym uśmiechu i uświadamia sobie, że kocha to, co robi. I że nie wyobraża sobie życia w inny sposób. Taka chwila sama w sobie jest zwycięstwem.
Wizja, schowana gdzieś z tyłu głowy, tam, gdzie sama bardzo rzadko się zapuszczam. Przyjemny ciężar w dłoni. Znany, kanciasty kształt. Błyszczący papier okładki. Szorstkie strony, jeszcze pachnące farbą drukarską. Moje nazwisko z przodu.
Nie, wizja to złe słowo. Cel.
Tak lepiej.

czwartek, 6 kwietnia 2017

Idealnie nieidealni

Być zamkniętym w sobie i nie umieć się otworzyć - oto jedno z najbardziej irytujących uczuć świata. Mieć w głowie cały wszechświat, do którego nie da się wpuścić innych ludzi. Nawet wtedy, gdy się chce... bo prawda jest taka, że nienawidzę być sama ze swoimi myślami, ale jednocześnie nie potrafię nikomu ich przekazać, nie tak, jakbym chciała. Znajduję słowa, ale niewłaściwe, niewystarczające, nieadekwatne. Czasami czuję się, jakby mój mózg przełączył się na inny język, a ja zbyt pobieżnie przejrzałam słówka, przez co nie mogę sobie przypomnieć, jak coś nazwać. Tylko to, co jest naturalne w mówieniu w obcym języku, wydaje się śmieszne w ojczystym. Marzę o tym, żeby potrafić rozmawiać z ludźmi z taką łatwością, z jaką przychodzi mi pisanie. Ale w ekran - czy na kartkę - łatwiej spojrzeć, niż w oczy. W oczach można zobaczyć zbyt wiele, nawet to, czego by się nie chciało. I to rozprasza.
"Nie umiem wyrazić tego, co bym chciała. Ostatnio ciągle tak jest. Staram się coś powiedzieć, ale do głowy przychodzą mi tylko nieodpowiednie słowa albo całkowicie różne od tych, które mam na myśli. Próbuję sama się poprawić, lecz wychodzi tylko gorzej. Tracę wątek. Tak jakbym była rozszczepiona na dwie i sama ze sobą bawiła się w berka. Po środku jest wielki słup i gonimy się wokół. Tamta druga ja zawsze zna właściwe słowa, lecz ta ja nigdy nie może tej drugiej złapać."
- Haruki Murakami, "Norwegian Wood" 
W dzisiejszy deszczowy, chłodny poranek kolejny raz wybrałam towarzystwo muzyki w drodze z uczelni, kiedy powinnam była podejść do kogoś znajomego, ponarzekać na ilość nauki, porozmawiać o rzeczach nieistotnych, bo na tym polegają relacje międzyludzkie... i trochę mi z tym źle. Myślę, że nie potrafię prowadzić takich rozmów - tych gadek o niczym, z ludźmi, z którymi nawet nie chcę mieć do czynienia. Wszystko mi mówi, że powinnam potrafić. Czasami nawet mi wychodzi. Dziś jednak tak nie było. Miałam jednak czas na to, żeby zgubić się w swoich myślach, a potem nawet  się odnaleźć!
Każdy z nas ma takie dni, kiedy zastanawia się, kim właściwie jest, spogląda w lustro i analizuje każdy szczegół swojej twarzy, rozmyślając przy tym, jakie uczucia wzbudza w innych ludziach. Czy jest tylko częścią szarego tłumu, a może jest ważny dla otoczenia? Czy robi to, co powinien, czy też goni za jakimś niemożliwym do zrealizowania marzeniem, które i tak się nie spełni? Czy powinien zadowolić siebie, czy kogoś innego? I najczęściej dochodzi do wniosku, że nie wie. Prawda jest taka, że nieliczni mają jakiekolwiek pojęcie co robią, nie mają żadnych wątpliwości dotyczących siebie i swojego życia. Wszyscy udajemy pewnych siebie, ale wciąż gdzieś w głębi nas kryje się jakieś wahanie. I wiecie co? Nie ma w tym nic złego. Da się z tym żyć.
W rzeczywistości jest tak, że jednego dnia chcielibyśmy uśmiechać się do całego świata, chodzić w kolorowych ubraniach, przyciągać spojrzenia, a drugiego - po prostu zniknąć. Pokazać swoją pasję światu - ale podrzeć dokładnie karteczkę z pośpiesznie napisanym na kolanie tekstem piosenki czy wierszem, bojąc się reakcji innych. Pragniemy wyjść poza strefę komfortu, jednocześnie odczuwając niepokój przy każdej rozmowie z nieznajomymi. Chodzące sprzeczności. 
Tęsknimy za zrozumieniem, wstydząc się mówić. Wypełniamy nasze relacje słowami lekkimi i słodkimi jak wata cukrowa, bojąc się pokazać to, co siedzi nam w głowach. A przecież każdy ma jakieś coś. I to coś dręczy, gnije gdzieś w głębi, domaga się, żeby o nim mówić, jednocześnie czyniąc z siebie największe tabu. 
Ludzie są śmieszni w swoich staraniach, żeby zawsze wyglądać tak, jakby mieli pod kontrolą każdy, nawet najmniejszy szczegół swojego życia. Weźmy na przykład takie kobiety, które wieczorami płaczą w poczuciu bezradności, a rano zakładają piętnastocentymetrowe szpilki, żeby wyglądać jak pewne siebie. Nakładają na spuchnięte, niewyspane oczy grube warstwy makijażu, próbując wykreować tę perfekcyjną postać, w jaką chcą się codziennie wcielać. Zakładają maskę, udając przed wszystkimi, poza samą sobą. Bo jej nie da się oszukać tak łatwo. A później zastanawiają się, dlaczego są nieszczęśliwe.
Oczywiście, są dni, kiedy te szpilki wkładają z radością, bo mają na to ochotę. I na tym to polega. Żadna roślina nie kwitnie cały rok, nie możemy oczekiwać tego od ludzi. Czasami jesteśmy nie w formie, czasami jesteśmy jak gorsze wersje samych siebie, czasami boimy się i nie dajemy rady tego ukryć. Każdy ma takie dni, kiedy myśli "nie dzisiaj", i zostaje w łóżku (czasem tylko mentalnie, w końcu obowiązki wzywają). Nie ma w tym nic nienormalnego. Tacy jesteśmy. Idealnie nieidealni. 
Często bywa tak, że uświadamiamy sobie to dopiero pod wpływem innych. Maski budujemy latami strachu i niepewności, bo przecież jesteśmy przekonani, że nikt nas nie zaakceptuje - takich słabych, bezsilnych, niedoskonałych. I nadchodzi magiczny moment, kiedy decydujemy się pokazać prawdziwe oblicze, pozbyć się tej idealnej pozy - przypadkiem, bo pojawiają się jakieś emocje, przy których już nie da się niczego udawać. A druga osoba nie znika, tak jak byśmy się spodziewali. Nie tylko nie odchodzi, a wręcz patrzy z zainteresowaniem, zrozumieniem, a często nawet - zachwytem. Bo to nie perfekcyjny wygląd sprawia, że ludzie się do siebie zbliżają. Nie czyni tego siła, brak problemów, ani to, co chcielibyśmy pokazać światu. 
Najbardziej liczy się to, co próbujemy ukryć. I dopiero wtedy da się kogoś naprawdę poznać - kiedy już wiemy, że możemy się otworzyć, podzielić się wszystkim, nawet jakimś pozornie bezsensownym przemyśleniem na dziwny temat, i zostaniemy zaakceptowani. Wpuszczamy tę osobę do swojego świata i z biegiem czasu zdobywa tam stałe miejsce. I okazuje się, że trwające latami przekonanie, że nikt nigdy nie będzie chciał tam przebywać, to zwykłe brednie. Wiecie, co to pokazuje? Nigdy nie jesteśmy tacy źli, jak nam się wydaje. Wystarczy przejrzeć się w oczach tych, którzy się o nas troszczą, którym zależy. Wystarczy uświadomić sobie, że jest się wartym sympatii innych. A może nawet czegoś więcej niż sympatii. Może wszystkiego.
Nie bójmy się być nieidealni, bo ideałów nie ma. Są tylko ludzie, który boją się do tego przyznać.

środa, 15 marca 2017

Koniec świata i przypalone ciasteczka

Dzisiejszy post będzie dziwny. Ale to pewnie zauważycie sami. Otóż - chcę opowiedzieć wam pewną historię.
Pewnego cudownego dnia, w zeszłym tygodniu, złapała mnie niesamowita chandra, którą wyleczyć chciałam - jak to kobiety już lubią leczyć chandrę - słodkościami. Dziękując w duchu postępowi technologicznemu za to, że mogę wygooglować przepis, zanurzyłam się calutka w świat marzeń, szczęścia i ciasteczek, przeglądając kolorowe strony internetowe, pełne zdjęć, które w kategorii walorów estetycznych zakrawają wręcz na gastronomiczną pornografię. Decyzja została podjęta, oto i moja radość - ciasteczka co prawda owsiane, żeby nie przesadzać z tym szczęściem, bo o linię trzeba dbać... ale ciasteczka! Znalazłam przepis, poleciałam niczym uskrzydlona do pobliskiego sklepu, gdzie jak zawsze o tej porze czekała mnie półgodzinna kolejka staruszek. Ze starcia wyszłam zwycięsko, więc zadowolona przytargałam do domu wszystkie składniki (jak miło nie mieszkać już na poddaszu starej kamienicy, ale na parterze, zakupy stały się takie przyjemne!) związałam włosy w coś, co bynajmniej nie przypominało wyrafinowanego koka, a raczej artystyczny nieład (ładnie mówiąc), puściłam po raz setny płytę Young The Giant i zabrałam się do pracy.
I do tego momentu nic nie zapowiadało katastrofy, jaka miała się wydarzyć.
Nieświadoma nadchodzącego upadku pozwoliłam sobie samej na odczuwanie tej satysfakcji, jaką ma się podczas pieczenia czegoś. Ciasteczka to taka mała ucieczka od rzeczywistości, tak łatwo je zrobić, są pyszne i można mieć świadomość, że to mniej straszne słodycze, niż te ze sklepu. Można też przez chwilę poczuć się taką perfekcyjną panią domu, nawet jeśli domem jest pół pokoju wynajmowane w podstarzałym bloku pełnym studentów. Łączenie składników, powolne mieszanie, patrzenie na to, jak ciasto zaczyna mieć kremową konsystencję, zapach czekolady - zawsze mnie to niesamowicie odpręża. Zadowolona z siebie więc uformowałam na blaszce kuleczki, włożyłam moje cudeńka do piekarnika (na temperaturę chybił-trafił, jako, że cyferki zmyły się z pokrętła pewnie jakieś dziesięć lat temu - za przewodnika służy jedna kropeczka, oznaczająca - prawdopodobnie - 50 stopni, chociaż nikt w mieszkaniu nie jest tego pewny). Odczekałam dziesięć wspaniałych minut, wracając na chwilę do pokoju, żeby poćwiczyć akordy z poprzeczkami - które nawet wychodziły, o dziwo! Zagrałam więc jedną piosenkę, żeby poprawić sobie humor jeszcze bardziej, kiedy w kuchni rozchodził się zapach mojej klęski.
I nie chodzi mi tu o woń przypalonego brudu, która uniosła się z piekarnika, kiedy tylko zaczęłam go nagrzewać - przyzwyczaiłam się już od takich niespodzianek pozostawionych przez współlokatorów, takie jest prawo dżungli, nie da się walczyć z nawykami innych, szczególnie jeśli chodzi o sprzątanie - lub jego brak. O nie, to nie było to. Woń czekolady i kokosa zamieniła się w spaleniznę, ponieważ za bardzo uwierzyłam w piekarnik w ustawieniu cholera-wie-ile-stopni. Prawda życiowa - nie ufaj nikomu i niczemu, a zwłaszcza sprzętom kuchennym - lekcja zapamiętana! Akceptując swą klęskę, otworzyłam drzwiczki, tylko po to, żeby dostać w twarz sto razy bardziej intensywną wonią. Niczym przeciwnik One-Punch-Mana, powalony jednym ciosem, poczułam chęć płaczu. Widok był koszmarny. Maleńkie owsiane krążki zmieniły się w rozlane, posklejane węgielki. Twardsze niż najtrwalszy metal, myślę, że nawet piła diamentowa mogłaby mieć problemy z podzieleniem ich na części. Moje zęby na pewno. Aż żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia. Mogłoby wyleczyć miliony kobiet na całym świecie z kulinarnych kompleksów, a najgorszy zakalec wyglądałby przy nim apetycznie. Może jednak to tylko spotęgowałoby to moje męki, przeżywanie tego jeszcze raz, patrząc na fotografię? Nie jestem pewna.
Po dokładniejszej inspekcji okazało się, że moje marzenia spłonęły razem z ciastem. Załkałam cicho nad losem czekolady, która oddała życie na rzecz tego kuchennego kataklizmu. Zasługiwała na lepszy los.
No, a więc z bycia perfekcyjną panią domu - kolokwialnie mówiąc - taki chuj.
Dlaczego piszę o tej kompromitacji, zamiast schować ją na wieki w głąb podświadomości, tak głęboko, że przypomniałabym sobie o niej dopiero za kilka lat, zasypiając - w jednym z tych momentów, kiedy żałujemy upokorzenia związanego z nazwaniem nauczycielki "mamą" w trzeciej klasie? Ano dlatego, że spalone ciasteczka mogą ugodzić w godność kobiety tak dotkliwie, jak niemożność otworzenia słoika, czy też zapytanie o drogę mogą na wieki nadszarpnąć męską dumę. Zatopiłam się więc w tym paśmie niepowodzeń, jakim jest moje życie, tylko po to, żeby znaleźć tam mnóstwo żalu do siebie - o wszystko. Moja apatia nie pozostała niezauważona, co zakończyło się teatralnym wybuchem płaczu, próbą wyjaśnienia, że tak w ogóle to to wszystko przez ciasteczka i wybuchem śmiechu mojego lubego, który nakazał mi opisanie tych codziennych zmagań z życiem. Opisuję więc, pozbywając się w ten sposób tych traumatycznych doświadczeń z mojej głowy.
Bycie kobietą jest trudne. Jak wiele osób już pisało, jesteśmy emocjami. Do tego stopnia, że czasem, zdając sobie sprawę z własnego irracjonalnego zachowania, w odpowiedzi na otaczającą nas rzeczywistość postanawiamy wybuchnąć płaczem. Można i tak. Można też cały dzień leżeć i się załamać, chociaż wie się, że powody są irracjonalne. Można łkać nad losem postaci z książki czy serialu, mając pełną świadomość, że nie istnieją. Można być wredną, chociaż wcale się nie chce, ale nie chce się też być "za dobra" (ach, to znienawidzone przez wszystkich stwierdzenie, tak często pojawiające się w naszych głowach)... 
Albo można wziąć się w garść, spalić ciastka i kupić gotowe w Tesco, jak na silną i niezależną kobietę przystało. Można też zrobić to wszystko na raz. I tydzień później śmiać się z siebie.
Bycie z kobietą też jest trudne - bo jak tu ogarnąć, o co takiej chodzi? Jak zrozumieć takiego kogoś bez zdrowego rozsądku, szczególnie gdy zaczyna płakać i sama nie wie czemu? Sęk w tym, że nie trzeba rozumieć. Wystarczy wspierać w tych zmaganiach z codziennością. I czasami, jak trzeba, delikatnie wyśmiać, albo ojojać, bo ojojane miejsca bolą mniej, przytulić i nie pytać, ani nie próbować zrozumieć - tylko być. Tak po prostu.

PS: Ciasteczka owsiane z Tesco są pyszne. I to nie lokowanie produktu ani reklama. Te z czekoladą, mówię serio, po co kiedykolwiek narażać się na tyle skrajnych emocji przy pieczeniu, skoro można kupić takie dobre? 
PPS: Ale babeczki robię doskonałe. Tego mi nikt nie zabierze!
PPPS (tak można?): To dobra piosenka. Załóżcie słuchawki i posłuchajcie tej piosenki. Nie ma to za wiele wspólnego z opisaną tu tragedią, ale może to i lepiej?

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Niepewność

Najgorsza jest niepewność.
Nie smutek, nie rozpacz, apatia czy żal. Już nawet nie rozczarowanie. Wielu osobom może się to wydać dziwne, ale bezradność związana z tym, że nie wiemy jak rozwiązać problemy jest według mnie gorsza niż to uczucie, kiedy straciliśmy już wszystko.
Bo kiedy coś tracimy, to życie nieubłaganie leci dalej. Świat trwa i narzuca nam swoje tempo. Nawet kiedy wszytko nam jedno, czas upływa, pomimo tego, że my stoimy w miejscu. Łatwo wtedy wstać, mechanicznie robić, co trzeba. Codziennie mocniej stawać na nogi. Podejmować decyzje, wprowadzać zmiany. Kiedy nie masz już nic do stracenia, możesz iść tylko naprzód.
Najgorsze jest czekanie na coś, co prawdopodobnie nigdy się nie wydarzy. Trwanie w czymś. Oczekiwanie decyzji, która nie zależy od nas. Presja. Bezsilność. To ten moment niepewności, która wisi w powietrzu przed jakimś ważnym wydarzeniem. I czujesz, że ta sytuacja rozwiąże się w jakiś sposób, niedługo, że to kwestia czasu, ale i tak nie możesz pozbyć się wrażenia, że wszystko co masz jest kruche, a wydarzy się to, czego się boisz. I ta świadomość jest strasznie niszcząca, jeśli ją do siebie dopuścisz. Tylko, że każdy ma chwile słabości i nieustanne odpychanie od siebie złych myśli jest niemożliwe.
Jako osoba z dużymi problemami z radzeniem sobie ze stresem, instynktownie wybrałabym nawet złą sytuację, byle jasną, żeby tylko pozbyć się tego napięcia. No właśnie - instynktownie. Całe szczęście z odruchami można walczyć, tłumaczyć sobie, że nasza pierwsza myśl niekoniecznie jest tą odpowiednią. Nie pozwolić sobie zgubić nadziei, że jednak rzeczy potoczą się tak, jakbyśmy chcieli. Zabójczej - bo to trochę niebezpieczna rzecz, jako, że tak często przychodzi po niej rozczarowanie. A jednak, bez niej jest za ciężko, żeby całkowicie odciąć się od tego cichutkiego głosiku w głowie, mówiącego "a co, jeśli się uda?" - pojawiającego się zresztą niemal tak często jak jego głośniejszy przeciwnik, siejący wątpliwości na każdym kroku strach. Niemal tak często, tylko delikatniej, słabiej, bo nadzieja dusi się przytłoczona lękami. Taka znienawidzona i kochana jednocześnie. Motywująca i przerażająca. Dziwna rzecz, ta nadzieja. Nie wiadomo, czy bezpieczniej jest nie wierzyć i się nie rozczarować (tylko jak, kiedy emocje rozrywają klatkę piersiową w nocy, a myśl, że się uda jest taka ekscytująca?) czy też dać się ponieść i później znowu cierpieć, przeklinając swoją własną głupotę.


Najgorsze jest, kiedy sam już nie wiesz, w jakim kierunku zmierzasz. Kiedy strach sprawia, że chcesz się wycofać, ale nadzieja każe wierzyć, że warto próbować, warto narażać się na ten cholerny smutek i zranienie... bo gdy te dwa uczucia się spotykają, to człowiek jest strasznie zagubiony. Czasem przeklinam siebie za bycie zbyt upartą, zbyt łatwowierną i zbyt podatną na to wszystko, co dzieje się wokół. Bo życie jest chyba łatwiejsze, jeśli się nie przejmujesz, tylko jak nie przejmować się rzeczami tak dla nas ważnymi? Jak powiedzieć sobie, że czas rozwiąże problemy, kiedy dni mijają, a nic się nie zmienia? Jak wyłączyć myślenie? I co najważniejsze - czy życie powinno się tak przeczekiwać? Biernie siedzieć i ignorować to, że w środku wszystko krzyczy, pragnie zmiany, że niecierpliwie wyrywa się do rzeczy nowych, innych, nawet wtedy, kiedy się boisz? Jakkolwiek wygodne by to nie było, to ja chyba tak nie potrafię. I nie wiem, czy chciałabym potrafić. Dlatego właśnie ta niepewność męczy mnie najbardziej ze wszystkich emocji, jakie odczuwam, od lat odbierając mi zdolność spokojnego zasypiania. Ale to nic. Bo chyba lepiej czuć cokolwiek, niż być pustym.
"Najlepszą metodą, by nie dać złamać sobie serca, jest udawanie że go nie masz.", przeczytałam dziś rano podczas rutynowego przeglądania zupy przy kubku gorącej kawy, która miała zastąpić godziny spędzone na bezsennym szamotaniu się w pościeli. I nieważne jak bardzo zgadzam się z tą logiką, nieważne, że to pewnie wygodne i działa, nieważne, jak bardzo chciałabym tak zrobić - nie jestem w stanie. Bo może innych ludzi da się nabrać, ale czy udając, że nie ma się serca, da się oszukać samego siebie? Da się pozbyć myśli, emocji, tego, że to serce jest - i czuje? Da się je uśpić i wmówić sobie, że tak jest lepiej, ignorując pragnienia i marzenia? Często zastanawiam się czy ta moja nadmierna wrażliwość to błogosławieństwo, czy przekleństwo. Często myślę, czy byłabym szczęśliwa, gdybym obudziła się któregoś dnia bez tego natłoku rozmyślań i emocji, z którym powoli uczę się żyć w zgodzie. Tylko czy to wciąż byłabym ja?
Ostatnio przekonałam się, że takich delikatnych ludzi jest więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka - tylko wszyscy kryją swoją kruchość za maskami silnych i pewnych siebie. Przecież tak ciężko się otworzyć przed kimś i pokazać prawdziwą naturę. Sama robię tak zdecydowanie za często, udając kogoś, kim nie jestem i nawet nie chcę być. Po co? Bo niestety, coraz częściej wmawiamy sobie, że dla takich emocjonalnych ludzi nie ma miejsca w dzisiejszym społeczeństwie, a żeby coś osiągnąć, trzeba być skurwielem bez uczuć. Od życia i innych spodziewamy się najgorszego, zamiast uwierzyć, że dla odmiany może przytrafić nam się coś dobrego. I boli mnie to, że im bardziej zdaję sobie z tego wszystkiego sprawę, tym ciężej mi coś z tym zrobić, poza takim naiwnym próbowaniem być sobą, które pewnie nic nie da.
Najgorsza jest niepewność.
Jeszcze gorsze jest to, jak łatwo się jej poddajemy.