niedziela, 14 maja 2017

Słonecznik

Codziennie patrz na świat, jakbyś oglądał go po raz pierwszy. 
– Éric-Emmanuel Schmitt
Obracam twarz w stronę słońca, niczym słonecznik łaknąc jego promieni, ciepła, chociaż przez chwilę, zanim znów skryje się za warstwą chmur. Niebo wygląda dziś tak pięknie, że ciężko mi oderwać wzrok.
Przesuwający się krajobraz za oknem autobusu, cicha, spokojna melodia w słuchawkach... I świat, który wreszcie wyrwał się z warstw szarości, zadziwiając milionem odcieni zieleni. W takich chwilach żałuję, że nie potrafię malować, bo ten obraz odbija się gdzieś głęboko w podświadomości, w miejscu, w którym zapisuję wszystko to, co piękne, zaraz obok cytatów mojego ukochanego Schmitta czy Wilde'a. Zieleń. Światło. Maleńkie, kolorowe punkciki kwiatów, wyglądające jak plamki farby stawiane pieczołowicie przez malarza - żółte, białe, gdzieniegdzie widać nawet błękit moich ulubionych niezapominajek. Słońce przebija się delikatnie przez warstwy liści, wydobywając z nich cudowne barwy, zaraz po to, by zniknąć za chmurką, całkowicie zmieniając wygląd całego otoczenia. Czuję się prawie tak, jakbym obserwowała jakiś taniec, grę światła i cieni, w której pierwszy raz od kilku miesięcy wygrywa jasność.
Chciałabym częściej zatrzymywać się i dostrzegać takie rzeczy. Piękno momentów, kiedy kąciki ust same się unoszą, bez wyraźnego powodu. Urok tego, co na pierwszy rzut oka jest niedostrzegalne, bo wydaje się zwyczajne. To tak, jakby normalny dzień stał się czymś niezwykłym. Jakbym sama była częścią tego wszystkiego, maleńkim kolorowym punkcikiem na zielonym tle. Jakby w mojej głowie rozkwitły kwiaty.
Na siedzeniu obok mnie spoczywa kapelusz, zaraz obok plecaka pełnego rzeczy i cienkiej kurtki. Ten kapelusz, o którym marzyłam, żeby wreszcie był potrzebny, żebym mogła odginać delikatnie jego rondo, tak, żeby na twarz padało słońce. Ten, na którym chciałam czuć opór wiosennego wiatru, próbującego zerwać go z mojej głowy - i wreszcie to poczułam. To jeden z tych dni, kiedy ciężko mi usiedzieć na miejscu, bo czuję w środku jakąś siłę, która pcha mnie w sam środek tego piękna, każe iść przed siebie i chłonąć ciepło, i z każdym krokiem czuć się lżejsza, jakby problemy zostały gdzieś daleko za mną.
W plecaku mam książkę, nad którą dziś się nie pochylę, chociaż jest niesamowicie ciekawa - bo muszę obserwować, cieszyć się tą chwilą, chociaż to takie bezsensowne, chociaż przecież nie dzieje się nic specjalnego, wracam busem do domu, to dzień jak każdy inny.
To dziwny rodzaj szczęścia, ale czuję się niesamowicie szczęśliwa. 



środa, 10 maja 2017

Odrobina słońca, o nic więcej nie proszę...

Zimno mi, myślę po raz setny w tym tygodniu. A przecież to maj, przecież powinno być pięknie, wiosenne słoneczko powinno denerwować mnie, przywołując na twarz setki piegów, ludzie powinni się uśmiechać, a kwiaty kwitnąć. W maju zdecydowanie nie powinnam z wielkim zdziwieniem obserwować płatków śniegu, rozpływających się na grubym materiale płaszcza, tylko po to, by kilka minut później przerodziły się w ogromne krople deszczu. W maju najbardziej kolorowym elementem otoczenia nie powinna być czerwień wspomnianego okrycia wierzchniego, lecz błękit nieba. Świat staje na głowie i nic nie jest takie, jak powinno.
"There's no sunshine this impossible year 
Only black days and sky grey and clouds full of fear."
Zimno mi, i nie wiem co z tym zrobić, bo taki chłód sprawia, że zimno jest też w środku, nie tylko fizycznie. Bo jak samemu być kolorowym, kiedy świat wypełnia się odcieniami szarości? Próbuję to rozgryźć, ale nie idzie mi za dobrze. Bycie nadwrażliwcem jest o tyle uciążliwe, że takie miesiące jak ten są niesamowicie ciężkie. Brak snu, a potem odsypianie po kilkanaście godzin, niespodziewane zmiany nastrojów, tak nieprzewidywalne jak to, co dzieje się na niebie - słońce, chmury, deszcz, śnieg, błękit nieba, a wszystko to jednego dnia. Dobija mnie to, jak wygląda świat, to, że od tylu miesięcy czekam na ten czas, kiedy będzie można w końcu opuścić mieszkanie bez miliona warstw ubrań, a wyjście z klatki nie będzie wiązać się z przenikliwym zimnem. Czuję się, jakby od pół roku trwał listopad. 
A ja przecież wcale nie chcę tak wiele. Ciepłego wiatru, piegów, których nie cierpię, krótkich sukienek, kapeluszy i lekkich butów. Spoglądania na świat zza szkieł okularów przeciwsłonecznych. Chcę czytania książek na kocyku, wesołej muzyki, która wreszcie zacznie pasować do otoczenia. Otwartych okien i zapachu lata, takiego, który pierwszy raz ma szansę nie kojarzyć się ze smutkiem. Bycia sama, ale z nim obok. Słuchania muzyki, śpiewania w samochodzie, wygłupiania się. Nawet tańca, chociaż przecież nie tańczę. Tworzenia z niedoskonałych chwil idealnych wspomnień, bo perfekcjonizm jest nudny, liczą się uczucia. Nowych doświadczeń. Silnych emocji.
Zabawne, że do tej pory najgorsze momenty mojego życia działy się w letnim słońcu. Zima, taka łaskawa, przynosiła ukojenie wraz z warstewką białego śniegu, uspokajając moje lęki. Wielki kubek herbaty grzał zarówno ręce, jak i serce, a pod kocem można było schować się przed złem tego świata. Wraz z nastaniem ciepła znikały złudzenia. Pojawiała się samotność, wszelkie wątpliwości okazywały się uzasadnione, a lęki prawdziwe. Lato było czasem rozczarowań i leczenia ran, dochodzenia do siebie, szukania swojej drogi. Teraz już ją chyba znalazłam. Teraz może być inaczej. 
Dlatego z takim utęsknieniem wyczekuję ciepła i wszystkiego tego, co ze sobą przyniesie. Możliwości. Szans na to, żeby wreszcie przeżywać, a nie tylko być, bo przecież na tym powinna polegać młodość, prawda?
Chcę spacerów, dni pełnych słońca, zieleni i błękitu, kłębiących się gęstych, białych chmur. Wieczorów, które długo nie zmieniają się w noc, miejsc, w których jeszcze nie byłam, letnich ubrań, wychodzenia bez kurtki. Ciepła dłoni, trzymającej mocno moją, kiedy razem tak jakby spełniamy marzenia. Przygody. Zimnego wina i ciepłych słów.
Chcę, żeby to lato było inne.
A wiecie, co jest najpiękniejsze?
Wiem, że będzie.