środa, 15 marca 2017

Koniec świata i przypalone ciasteczka

Dzisiejszy post będzie dziwny. Ale to pewnie zauważycie sami. Otóż - chcę opowiedzieć wam pewną historię.
Pewnego cudownego dnia, w zeszłym tygodniu, złapała mnie niesamowita chandra, którą wyleczyć chciałam - jak to kobiety już lubią leczyć chandrę - słodkościami. Dziękując w duchu postępowi technologicznemu za to, że mogę wygooglować przepis, zanurzyłam się calutka w świat marzeń, szczęścia i ciasteczek, przeglądając kolorowe strony internetowe, pełne zdjęć, które w kategorii walorów estetycznych zakrawają wręcz na gastronomiczną pornografię. Decyzja została podjęta, oto i moja radość - ciasteczka co prawda owsiane, żeby nie przesadzać z tym szczęściem, bo o linię trzeba dbać... ale ciasteczka! Znalazłam przepis, poleciałam niczym uskrzydlona do pobliskiego sklepu, gdzie jak zawsze o tej porze czekała mnie półgodzinna kolejka staruszek. Ze starcia wyszłam zwycięsko, więc zadowolona przytargałam do domu wszystkie składniki (jak miło nie mieszkać już na poddaszu starej kamienicy, ale na parterze, zakupy stały się takie przyjemne!) związałam włosy w coś, co bynajmniej nie przypominało wyrafinowanego koka, a raczej artystyczny nieład (ładnie mówiąc), puściłam po raz setny płytę Young The Giant i zabrałam się do pracy.
I do tego momentu nic nie zapowiadało katastrofy, jaka miała się wydarzyć.
Nieświadoma nadchodzącego upadku pozwoliłam sobie samej na odczuwanie tej satysfakcji, jaką ma się podczas pieczenia czegoś. Ciasteczka to taka mała ucieczka od rzeczywistości, tak łatwo je zrobić, są pyszne i można mieć świadomość, że to mniej straszne słodycze, niż te ze sklepu. Można też przez chwilę poczuć się taką perfekcyjną panią domu, nawet jeśli domem jest pół pokoju wynajmowane w podstarzałym bloku pełnym studentów. Łączenie składników, powolne mieszanie, patrzenie na to, jak ciasto zaczyna mieć kremową konsystencję, zapach czekolady - zawsze mnie to niesamowicie odpręża. Zadowolona z siebie więc uformowałam na blaszce kuleczki, włożyłam moje cudeńka do piekarnika (na temperaturę chybił-trafił, jako, że cyferki zmyły się z pokrętła pewnie jakieś dziesięć lat temu - za przewodnika służy jedna kropeczka, oznaczająca - prawdopodobnie - 50 stopni, chociaż nikt w mieszkaniu nie jest tego pewny). Odczekałam dziesięć wspaniałych minut, wracając na chwilę do pokoju, żeby poćwiczyć akordy z poprzeczkami - które nawet wychodziły, o dziwo! Zagrałam więc jedną piosenkę, żeby poprawić sobie humor jeszcze bardziej, kiedy w kuchni rozchodził się zapach mojej klęski.
I nie chodzi mi tu o woń przypalonego brudu, która uniosła się z piekarnika, kiedy tylko zaczęłam go nagrzewać - przyzwyczaiłam się już od takich niespodzianek pozostawionych przez współlokatorów, takie jest prawo dżungli, nie da się walczyć z nawykami innych, szczególnie jeśli chodzi o sprzątanie - lub jego brak. O nie, to nie było to. Woń czekolady i kokosa zamieniła się w spaleniznę, ponieważ za bardzo uwierzyłam w piekarnik w ustawieniu cholera-wie-ile-stopni. Prawda życiowa - nie ufaj nikomu i niczemu, a zwłaszcza sprzętom kuchennym - lekcja zapamiętana! Akceptując swą klęskę, otworzyłam drzwiczki, tylko po to, żeby dostać w twarz sto razy bardziej intensywną wonią. Niczym przeciwnik One-Punch-Mana, powalony jednym ciosem, poczułam chęć płaczu. Widok był koszmarny. Maleńkie owsiane krążki zmieniły się w rozlane, posklejane węgielki. Twardsze niż najtrwalszy metal, myślę, że nawet piła diamentowa mogłaby mieć problemy z podzieleniem ich na części. Moje zęby na pewno. Aż żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia. Mogłoby wyleczyć miliony kobiet na całym świecie z kulinarnych kompleksów, a najgorszy zakalec wyglądałby przy nim apetycznie. Może jednak to tylko spotęgowałoby to moje męki, przeżywanie tego jeszcze raz, patrząc na fotografię? Nie jestem pewna.
Po dokładniejszej inspekcji okazało się, że moje marzenia spłonęły razem z ciastem. Załkałam cicho nad losem czekolady, która oddała życie na rzecz tego kuchennego kataklizmu. Zasługiwała na lepszy los.
No, a więc z bycia perfekcyjną panią domu - kolokwialnie mówiąc - taki chuj.
Dlaczego piszę o tej kompromitacji, zamiast schować ją na wieki w głąb podświadomości, tak głęboko, że przypomniałabym sobie o niej dopiero za kilka lat, zasypiając - w jednym z tych momentów, kiedy żałujemy upokorzenia związanego z nazwaniem nauczycielki "mamą" w trzeciej klasie? Ano dlatego, że spalone ciasteczka mogą ugodzić w godność kobiety tak dotkliwie, jak niemożność otworzenia słoika, czy też zapytanie o drogę mogą na wieki nadszarpnąć męską dumę. Zatopiłam się więc w tym paśmie niepowodzeń, jakim jest moje życie, tylko po to, żeby znaleźć tam mnóstwo żalu do siebie - o wszystko. Moja apatia nie pozostała niezauważona, co zakończyło się teatralnym wybuchem płaczu, próbą wyjaśnienia, że tak w ogóle to to wszystko przez ciasteczka i wybuchem śmiechu mojego lubego, który nakazał mi opisanie tych codziennych zmagań z życiem. Opisuję więc, pozbywając się w ten sposób tych traumatycznych doświadczeń z mojej głowy.
Bycie kobietą jest trudne. Jak wiele osób już pisało, jesteśmy emocjami. Do tego stopnia, że czasem, zdając sobie sprawę z własnego irracjonalnego zachowania, w odpowiedzi na otaczającą nas rzeczywistość postanawiamy wybuchnąć płaczem. Można i tak. Można też cały dzień leżeć i się załamać, chociaż wie się, że powody są irracjonalne. Można łkać nad losem postaci z książki czy serialu, mając pełną świadomość, że nie istnieją. Można być wredną, chociaż wcale się nie chce, ale nie chce się też być "za dobra" (ach, to znienawidzone przez wszystkich stwierdzenie, tak często pojawiające się w naszych głowach)... 
Albo można wziąć się w garść, spalić ciastka i kupić gotowe w Tesco, jak na silną i niezależną kobietę przystało. Można też zrobić to wszystko na raz. I tydzień później śmiać się z siebie.
Bycie z kobietą też jest trudne - bo jak tu ogarnąć, o co takiej chodzi? Jak zrozumieć takiego kogoś bez zdrowego rozsądku, szczególnie gdy zaczyna płakać i sama nie wie czemu? Sęk w tym, że nie trzeba rozumieć. Wystarczy wspierać w tych zmaganiach z codziennością. I czasami, jak trzeba, delikatnie wyśmiać, albo ojojać, bo ojojane miejsca bolą mniej, przytulić i nie pytać, ani nie próbować zrozumieć - tylko być. Tak po prostu.

PS: Ciasteczka owsiane z Tesco są pyszne. I to nie lokowanie produktu ani reklama. Te z czekoladą, mówię serio, po co kiedykolwiek narażać się na tyle skrajnych emocji przy pieczeniu, skoro można kupić takie dobre? 
PPS: Ale babeczki robię doskonałe. Tego mi nikt nie zabierze!
PPPS (tak można?): To dobra piosenka. Załóżcie słuchawki i posłuchajcie tej piosenki. Nie ma to za wiele wspólnego z opisaną tu tragedią, ale może to i lepiej?