Święta. Czas magii, uroczej atmosfery, tandetnych piosenek, które wszyscy kochamy (tylko nie każdy się do tego przyznaje!), pomarańczy, pierniczków i jedzenia zdecydowanie za dużej ilości słodyczy. Co roku jak dziecko oczekuję ich nadejścia, jedynie po to, żeby uświadomić sobie, że mieszkanie samemu jest... łatwiejsze? Tak, to dobre słowo. Łatwiejsze, niż przebywanie z rodziną.
Nie zrozumcie mnie źle, naprawdę ich wszystkich strasznie kocham - po prostu im jest się starszym, tym mniej zostaje z magicznej atmosfery, a więcej - spięć, stresów, niepotrzebnych dyskusji i męczących sytuacji. Stare porzekadło mówi, że nikt nie potrafi dopiec nam tak, jak najbliżsi.
I coś w tym jest.
I coś w tym jest.
Tęsknimy za domem tylko po to, żeby kiedy przyjdzie co do czego, marzyć o powrocie do normalnego trybu życia. Wydaje mi się, że ludzie zgubili sens tego wszystkiego gdzieś pomiędzy nerwowymi zakupami i godzinnymi kolejkami w supermarketach, a gorączkowym zastanawianiem się, co powiedzieć przy opłatku cioci X, która zdecydowała się jednak przyjechać na wigilię. Magię świąt czujemy oglądając Kevina (albo Love Actually, w moim przypadku), a potem wracamy do irytowania się nawzajem i narzekania, jak wiele pracy kosztowało przygotowanie tych wszystkich potraw ("- Mamo, pomóc jakoś? - Nie nie, jak będzie trzeba to Cię zawołam"..."Nikt mi nie pomaga!". Albo do nerwowego przeglądania rzeczy, które zadano nam na święta, mówiąc sobie, że jutro, bo dzisiaj przecież jest czas odpoczynku... i nie odpoczywając ani trochę, jako że zirytował nas znienawidzony członek rodziny, robiąc komentarz w stylu "przytyłaś/ schudłaś/ o, a Ty znowu sama?/ życzę Ci miłości i żebyś w kolejne święta przyprowadziła wreszcie jakiegoś kawalera/ a co Ty właściwie robisz na tych studiach?/ inne (niepotrzebne skreślić)". A wszystko to obok corocznej dyskusji na tematy polityczne, wśród krzyków dzieci i udawanej radości z nieprzemyślanych prezentów kupionych często "na odwal się", które na nic nam się nie przydają. Tak. Święta to zdecydowanie magiczny czas.
Smutno mi, że wielu z nas tak do tego podchodzi. Ja sama po takim wyjeździe często wracam bardziej zmęczona, niż przedtem... głównie psychicznie, z potrzebą zaszycia się gdzieś z winem, książką i spokojem.
Pesymistyczny wstęp, nieprawdaż?
Nie zrozumcie mnie źle, naprawdę kocham święta! Uwielbiam zapach przyprawy korzennej, krzątanie się po kuchni, pieczenie zbyt dużej ilości ciast i przygotowywanie jedzenia jak dla armii, chociaż to tylko 3 dni... Tandetne świąteczne piosenki cieszą moje serduszko już mniej więcej od października, a szał kupowania prezentów wprawia mnie raczej w podekscytowanie, niż panikę. Nie przeszkadza mi nawet to, że świąteczne przygotowania w tym roku muszę prowadzić z łóżka, bo rozłożyła mnie niemal czterdziestostopniowa gorączka. Bywa i tak.
To śmieszny paradoks, jednocześnie coś strasznie kochać i tego nie lubić. Irytacja jest równa radości - i jakby nad tym chwilkę pomyśleć, to tylko od nas zależy, na czym się skupimy. Bo wiecie - święta z rodziną nie są łatwe, jako że - jak powtarza często moja mama - "codziennie ktoś inny będzie miał humory, i takim sposobem mamy obstawiony cały tydzień". Ale wydaje mi się, że pośród całego tego narzekania na coroczne świąteczne klasyki ("nie ruszaj, to na święta", "nie rób tak, Mikołaj patrzy", "kto pojedzie po babcię?", "uwaga, karp ma ości", et cetera) często zapominamy o co w tym wszystkim chodzi. A to przecież proste.
O okazję do pobycia razem, chociaż przez chwilę, skupiając się na najbliższych. O to, że jak zwykle nie będzie śniegu, ale to nic. O wspólne śpiewanie kolęd po wigilijnej wieczerzy, chociaż nikt nie pamięta drugiej zwrotki (poza grającymi, skubani mają śpiewnik). O tradycyjne "-Nawzajem? - Nawzajem." przy dzieleniu się opłatkiem (komu by się chciało wymyślać życzenia dla rodzeństwa?). O uśmiech na twarzy maluchów, kiedy pod choinką zobaczą wymarzony prezent. Albo gdy po prostu cieszą się na nasz widok po tak długim czasie poza domem. O ściganie się, kto zje wszystkie najsmaczniejsze cukierki z choinki, chociaż to mało dorosłe zachowanie (kogo to obchodzi? Nie przegram, karmelowe będą moje!). O jedzenie do momentu, w których nienawidzisz siebie i obiecujesz sobie, że za rok sobie tego nie zrobisz. O dyskusje o przeczytanych książkach, o życiu i planach, ale takie przyjazne rozmowy, nie ironiczne komentarze. O obciachowe swetry. O tę chwilę bycia razem, kiedy wszystko jest już gotowe i można po prostu usiąść obok siebie, porozmawiać i cieszyć się sobą. Kto wie, ile takich wspólnych świąt będzie nam jeszcze dane przeżyć.
W te święta życzę nam wszystkim, żebyśmy nauczyli się doceniać bycie razem - z tymi, których kochamy. Żebyśmy na chwilę zatrzymali się i przestali myśleć o problemach codzienności. Żebyśmy znaleźli w sobie trochę radości, nabrali siły, odpoczęli. Żeby ten czas spędzony z rodziną budził raczej poczucie ciepła niż rozdrażnienie. Żeby w blasku choinkowych światełek każdy z nas chociaż przez chwilę poczuł się jak dziecko; zapominając o wszystkim poza tą magiczną atmosferą. Żebyśmy na chwilę się czymś zachwycili - czymkolwiek.
Wesołych świąt!